✨ Odwiedziny ✨
Od około roku praktykuję coś, co stało się dla mnie cichym rytuałem — zatrzymywanie się, oglądanie wstecz i zapisywanie tego, co się wydarzyło. Nie tylko spektakularnych momentów, ale też tych małych, często niezauważonych na pierwszy rzut oka, trudnych i tych mniej fajniejszych również. Bo journaling to nie tylko zapis zdarzeń — to forma celebrowania życia.
Kiedy piszemy, porządkujemy chaos. Kiedy porządkujemy chaos — odzyskujemy spokój. Wcześniej robiłam podsumowania co dwa miesiące, skrupulatnie, według planu… aż w pewnym momencie poczułam, że nie mam siły zaglądać w tamten okres. Czułam, że potrzebuję przeżyć, zanim opiszę. Dać sobie czas. I to też jest w porządku.
Dojrzewanie doświadczeń działa jak dojrzewanie emocji — w ciszy. Zrozumiałam, że journaling to nie obowiązek. To przestrzeń, którą tworzę dla siebie, kiedy jestem gotowa. A gotowość przyszła dopiero teraz — w listopadzie. Dziś czuję, że mogę spojrzeć na lipiec i sierpień z czułością, z dystansu, z większym rozumieniem.
Okres wakacyjny był czasem, który przyniósł - koncert Machine Head, serię, a nawet pozwolę sobie określić "falę" - naprawdę dziwnych zdarzeń, dużo emocji, szczęście, zawód... ale też wsparcie partnerskie i momenty samoopieki, które były jak miękka kołdra na duszę. Teraz mogę w końcu usiąść i powiedzieć: „Dziękuję sobie, że przetrwałam. Dziękuję sobie, że dojrzałam do tego, by o tym napisać.” To jest moje podsumowanie. Nie „na czas” - lecz - Na gotowość.
Na początku roku weszłam w ziołolecznictwo z wielkim zapałem. Z sercem otwartym na naturę, energię roślin, na to, żeby wnosić więcej natury w życie innych ludzi. Wiedziałam, czego szukam: głębi, praktyki, mądrości wynikającej z doświadczenia. Chciałam zajęć, które płyną z pasji i wiedzy, która przeszła przez ciało, a nie tylko przez skrypt.
Rzeczywistość była… mniej romantyczna.
Charakter zajęć pozostawiał wiele do życzenia. Zamiast czucia — teoria. Zamiast praktyki — kopiowanie z podręcznika. Zamiast inspiracji — stagnacja. W pewnym momencie poczułam, że każda kolejna godzina jest ciężka, jakbym niosła „kulę u nogi”. A kiedy odebrałam dokumenty po zakończeniu kierunku, poczułam coś, co przyszło jak fala ulgi: „Mogę iść dalej. Jestem wolna.”
Ale nie ma we mnie żalu. Nie powiem, że szkoda mi czasu. Nie nazwę tego błędem. To był etap. I był potrzebny. Bo właśnie to doświadczenie nauczyło mnie:
że potrafię słuchać intuicji,
że nie muszę tkwić w czymś tylko dlatego, że zaczęłam,
że wolno mi odejść, kiedy coś przestaje służyć mojej energii.
Nie musiałam „przetrwać”, żeby udowodnić sobie wartość. Wystarczyło pozwolić sobie odejść. Zabrałam z tego okresu to, co najcenniejsze: świadomość, że moje miejsca wzrostu to te, gdzie jest pasja, obecność, praktyka i przestrzeń na autentyczność. A kierunek, który nie współgrał ze mną, nauczył mnie odwagi, żeby przestać się zmuszać i zacząć wybierać to, co naprawdę karmi.
Gdyby ktoś kilka miesięcy wcześniej powiedział mi, że pojadę na koncert Machine Head — i że wyjdę z niego z uśmiechem, koszulką zespołu i energią w sercu — pewnie bym nie uwierzyła. Nie byłam do tego pomysłu entuzjastycznie nastawiona. To jego zespół. Dla niego ważny. Dla niego przełomowy. A gdy ogłosili koncert w Katowicach, on nie zastanawiał się ani chwili. W oczach miał ekscytację i pamiętam jego radość jak właśnie dostał bilety. 🥰
Ja natomiast obserwowałam to wszystko z dystansu, będąc bardziej w roli towarzyszki niż fanki.
Nie słuchałam Machine Head na co dzień. Ich muzyka nie do końca mi "siadała". Ale na żywo. Pffff... to była inna rzeczywistość. Kilka pierwszych taktów, energia ludzi w tłumie, rytm basu w ciele. Nagle wszystko stało się namacalne, obecne, żywe. Poczułam, jak zamykają się słowa, a otwiera doświadczenie. Wyszłam nie tylko z koszulką — wybraną samodzielnie, noszoną teraz najczęściej na co dzień — ale przede wszystkim z poczuciem, że potrafię dać szansę temu, co dla mnie nowe i nieoczywiste.
Zabrałam:
nagrania i zdjęcia,
fajne wspomnienia,
śmiech z drogi powrotnej na bosaka
ekscytację jego wzruszoną miną.
I coś jeszcze — coś dla siebie: Energię otwartości.
„Jeśli podchodzę do nowego z lekkością, mogę odkryć coś, czego w ogóle się nie spodziewam.”
Ten koncert nauczył mnie, że czasem to, co nieznane, staje się katalizatorem radości. Ostatnio nawet zapętlam jedną z ich piosenek... (no kto by pomyślał 🤣)
A otwartość na cudze pasje może prowadzić do wspólnych doświadczeń, których inaczej nigdy by nie było.
Te nogi na siedzeniu to nie bez powodu... Ale przynajmniej wiadomo, że koncert był udany skoro troszkę poskakałam w glanach i wracałam na bosaka.
Po koncercie oddałam się należnej regeneracji — w końcu tyle emocji, tańca, hałasu i euforii to nie jest coś, co moje ciało przetwarza w pięć minut (nie ta werwa co kiedyś 🤣). Ale mimo odpoczynku zaczęłam czuć, że „coś jest na rzeczy”. Obok obdartych, zmęczonych pięt i lekkiego osłabienia pojawił się jeszcze jeden sygnał: spóźniała mi się miesiączka. Początkowo zrzuciłam to na intensywny czas, zmiany energii, nadmiar bodźców. Ale intuicja nie dawała spokoju. Więc któregoś dnia, totalnie na luzie, w pracy na krótkiej przerwie, poleciałam do Rossmana i zrobiłam sobie taktyczny test ciążowy. Oczywiście w toalecie, a nie w Rossmanie, żeby nie było. 😆😆😆
Ale mimo wszystko - Bez emocji. Bez oczekiwań. Tak po prostu — „żeby sprawdzić”. Odkąd staramy się o dzidziusia, przy spóźnionej miesiączce, to był mój mały rytuał. No ale tym razem, nie spodziewałam się tego co zobaczę.
😱😱😱😱😱😱😱😱😱😱😱
Pozytywny test. 😍🤩
W pierwszej chwili patrzyłam na dwie kreski jak zahipnotyzowana. W sekundę przez moje ciało przeszła fala wszystkiego naraz — przyspieszone bicie serca, radość, wzruszenie, lekka panika, ekscytacja, niedowierzanie. Taki emocjonalny koktajl, w którym nie da się rozróżnić, co czuję najbardziej, bo czuję… wszystko.
Nie wiedziałam, czy najpierw płakać, śmiać się, nagrywać to czy zadzwonić do kogoś bliskiego. Po prostu stałam i chłonęłam chwilę.
Udało mi się załatwić zastępstwo w pracy. W pośpiechu — ale z największą czułością dla tego, co się właśnie wydarza — pojechałam zrobić badanie krwi na beta-hCG, żeby mieć pewność.
I faktycznie.
To się dzieje. Jestem w ciąży. 💞
W tym momencie wszystko zwolniło. Czas, świat, obowiązki. Zostałam tylko ja i to małe życie, które właśnie wybrało mnie.
Ogrom wzruszenia. Setki pytań. Fala nowych myśli. Ale przede wszystkim jedno uczucie nie do opisania — czyste, nieprzefiltrowane szczęście.
Od razu powiedziałam o wszystkim Rafiemu. Nie było we mnie czekania „na lepszy moment” — to było zbyt wielkie, zbyt prawdziwe. Jego reakcja tylko dopełniła mojego szczęścia. Jeszcze tego samego dnia umówiliśmy wizytę u ginekologa. Z uwagi na pośpiech i brak wolnych terminów, zdecydowaliśmy się na prywatną wizytę w Jastrzębiu-Zdroju.
Te kilka dni miało być oczekiwaniem na potwierdzenie życia.
Naprawdę cieszyłam się chwilą.
Jednak w pracy, zaledwie dwa dni później, wciąż licząc dni do wizyty i będąc w trybie „ostrożnej euforii”, stało się coś, czego nie potrafiłam przewidzieć.
Dostałam potężnego krwotoku. W sekundzie czas się zatrzymał. Zalała mnie fala zimna, jakby ciało wiedziało szybciej niż umysł.
Znów — w pośpiechu, drżącymi dłońmi, załatwiłam zastępstwo w pracy i natychmiast pojechałam do tego samego punktu diagnostycznego, by sprawdzić poziom beta hCG. W drodze modliłam się tylko o jedno. Nie o wynik. O cud. Do wieczora, czekając na wynik, nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Chodziłam od pokoju do pokoju, siadałam, wstawałam, patrzyłam w telefon, w sufit, w ścianę… cokolwiek, byle nie słyszeć myśli. Towarzyszyło mi wszystko naraz - nadzieja, strach, złość na własne ciało, bezsilność, oraz ciche powtarzanie w głowie: „proszę, bądź tam…” - To był najdłuższy dzień i wieczór mojego życia.
Zobaczyłam, że wynik jest gotowy
~
Zobaczyłam, że wynik jest gotowy do pobrania.
W tym momencie czas znowu się zatrzymał. Telefon w ręku ważył jak cegła. Ciężko było mi wziąć głęboki oddech, jakby powietrze utknęło gdzieś między gardłem a sercem. Trudno powiedzieć, ile to trwało — sekundy? Minuty? Cała wieczność zawieszona w jednym kliknięciu.
Niestety.
Wynik brzmiał jak uderzenie gromu: beta spadła do 2.
Z tej jednej liczby wyczytałam wszystko. Mimo to postanowiliśmy nie odwoływać wizyty u ginekologa. Kilka dni później pojechaliśmy na umówione spotkanie, żeby upewnić się, że wszystko zostało sprawdzone i żeby odbyć tę trudną rozmowę, której nikt nie chce odbywać.
Jadąc na wizytę, jeszcze się łudziłam, że może jeszcze usłyszę dobre wieści...Ja i Rafi trzymaliśmy się za ręce. Nie było słów — bo co można powiedzieć, kiedy serce pęka po cichu?
W gabinecie towarzyszyło mi wszystko naraz: rozgoryczenie, smutek, poczucie niesprawiedliwości i wewnętrzne „dlaczego?” Po badaniu lekarz potwierdził to, czego próbowałam się nie spodziewać. Właściwie to diagnoza była krótka.
Poronienie.
Słowo, które w jednej sekundzie zabiera nadzieję, plany, wizje przyszłości. Słowo, które zostawia echo w ciele i w sercu.
Ogólnie było mi ciężko. Czułam się tak, jakby ktoś nagle odłączył prąd — emocjonalnie, energetycznie, życiowo.
W dniu wizyty u lekarza, gdy wracaliśmy już z gabinetu po usłyszeniu diagnozy, wydarzyło się jeszcze coś, co do dziś pamiętam bardzo wyraźnie.
Na drodze byliśmy świadkami wypadku. Nagle — huk, chaos, ludzie próbujący zareagować. Patrzyłam na to, jakby świat próbował powiedzieć: „to nie koniec trudnych emocji na dziś”. Ten dzień był smutny, zaskakujący, ciężki do udźwignięcia. Miałam wrażenie, że jedna fala nieszczęść uderza w nas po drugiej — bez czasu na oddech.
W środku była cisza.
A potem, w którymś momencie — przyszła decyzja.
Złapałam głęboki oddech. Nawet jeśli bolało, nawet jeśli czułam się krucha i przetarta emocjonalnie do granic…
Powiedziałam sobie:
„Nie dam się. To etap, który uczy.”
Nie uczy siły — bo tę już w sobie mam. Uczy delikatności wobec siebie, uczy słuchania ciała, uczy, że upadek nie oznacza końca drogi.
Tego dnia zrozumiałam, że mogę się łamać, płakać, zatrzymywać…Ale nigdy nie przestanę iść. Ale w pewnym momencie postanowiłam zrobić coś ważnego: posłuchać swojego organizmu. Zamiast walczyć z tym, co czuję, pozwoliłam sobie odpocząć. Zadbałam o siebie.
Zrobiłam zalecane przez lekarza badania, żeby upewnić się, że wszystko ze mną w porządku. Chciałam wsłuchać się w swój rytm, w potrzeby ciała, wrócić do codzienności — powoli, po swojemu. Wyniki wyszły poprawne. Nic nie wskazywało na większy problem.
Zakupiłam suplementy, które miały mnie wspierać, i wspólnie z Rafim postanowiliśmy dać sobie czas. Nie gonimy. Nie wymuszamy. Nie działamy w napięciu. Choć przyznaję — czasem, robiąc test „ot tak, na wszelki wypadek”, czy czas owulacji; pojawia się mimo wszystko mały zalążek nadziei. Cicha iskra, która mówi: „może tym razem?” Bo pragnienie szczęścia nie znika. Po prostu uczy się cierpliwości.
Umówiliśmy się, że dajemy temu przestrzeń do końca roku. Jeśli do tego czasu się nie uda — zaczniemy działać bardziej analitycznie. Zrobimy konkretne badania, poszukamy odpowiedzi. Nie dlatego, że się poddajemy, tylko dlatego, że chcemy zrozumieć.
Jeśli życie wybiera inny scenariusz — my wybierzemy świadomość.
Dni mijały, a ja zaczęłam zauważać coś jeszcze.
Moje ciało zaczęło reagować w zupełnie nieznany mi sposób — miałam napady swędzącej skóry, zwłaszcza na dłoniach. Naszyjnik, który nosiłam rok, nagle stał się nie do zniesienia. Skóra na szyi była podrażniona, pojawiły się ranki i odparzenia. Zdjęłam go z uczuciem, jakby ciało krzyczało: „daj mi oddychać”.
Miałam wrażenie, że moje zdrowie i hormony tańczą jakiś chaotyczny, dziki taniec. Działo się jednocześnie wszystko i nic — bo obszar objawów był naprawdę szeroki i trudny do uporządkowania. Podczas poronienia ciało musiało się także oczyścić ze złogów. To trwało... ponad tydzień. To był czas, kiedy moje ciało pracowało za mnie, a moje serce próbowało zrozumieć.
W tym procesie nauczyłam się czegoś fundamentalnego...
...Nauczyłam się patrzeć na siebie z czułością.
Nauczyłam się traktować swoje ciało jak przyjaciółkę, a nie jak maszynę, która ma działać „na zawołanie”. Nauczyłam się delikatności — takiej prawdziwej, która przychodzi dopiero wtedy, kiedy życie zmusza Cię, byś zwolniła.
Bo nie ma uzdrawiania bez uważności. Nie ma regeneracji bez czułości. Nie ma powrotu do równowagi bez miłości do własnego ciała.
Ogólnie byłam naprawdę nastawiona na odpoczynek. Robiłam wiele, żeby odciążyć ciało i psychikę. Postanowiłam kupić wózek na zakupy — i wcale nie uważam, że to gadżet „dla starszych ludzi”, bardzo nam ułatwia robienie zakupów po dziś dzień. Także bardzo polecam.
To był akt troski o samą siebie. Po poronieniu nie mogłam dźwigać, przeciążać się, a lekarz wyraźnie zalecił mi regenerację i oszczędzanie sił. Chciałam o siebie zadbać. Proste narzędzie, ale symboliczne — pozwoliło mi zauważyć, że mogę wybierać łatwiej.
Ale to nie był koniec fali dziwnych zdarzeń.
Przez cały natłok emocji i wydarzeń… zagapiłam się z datą ważności recepty. Pojechałam na świąteczną opiekę zdrowotną, żeby poprosić o nową. Chciałam tylko załatwić podstawową rzecz. Jednak trafiłam na bardzo nieprzyjemnego lekarza.
W tamtym momencie byłam krucha, wrażliwa, rozbita, a jedyne, czego potrzebowałam, to odrobina spokoju i wyrozumiałości.
Zamiast tego usłyszałam falę przykrych słów.
Miałam wrażenie, że jestem problemem. Że przeszkadzam. Że przyszłam „zawracać głowę”. Praca lekarza kojarzy mi się z powołaniem. Z empatią. Z człowiekiem dla człowieka. A w tym gabinecie poczułam się jak niechciany gość. Kiedy wyszłam, łzy same napłynęły mi do oczu. W emocjach weszłam później w opinie o tej lekarce — i okazało się, że nie tylko ja tak się poczułam.
Wiele osób pisało o chłodzie, braku podejścia, braku empatii. To zabolało mnie jeszcze bardziej. Bo zrozumiałam, że lekarz tak traktuje ludzi, którzy przecież przychodzą do niego po pomoc. Odchorowywałam tę wizytę kilka dni...
Po wizycie u lekarza byłam naprawdę bardzo rozbita i osłabiona. Moje ciało pracowało jeszcze na zwolnionych obrotach, a moje myśli krążyły jakby w innej gęstości — niby wykonywałam swoje codzienne czynności, ale wewnątrz byłam zupełnie gdzie indziej. Wszystko robiłam „jak zwykle”, a jednak nic nie było zwykłe.
No, ale to nie koniec przypadków.
***
Pewnego dnia wyszłam z pieskami na spacer. Rafi odprowadził mnie na wybieg, a potem pojechał do pracy. Zwykła codzienność. Rutyna. Nic skomplikowanego. Co mogło pójść nie tak?
Jak się później okazało — wszystko.
W pewnym momencie, podczas zabawy, źle złapałam patyk, widocznie byłam bardzo rozkojarzona albo zmęczona...Nie taka jak zazwyczaj. A więc z mojej strony to była tak naprawdę chwila nieuwagi, jeden zły ruch… i krwawa masakra.
Mój Maksymilian, pewnie nie chciał i nie zrobił tego specjalnie i absolutnie nie byłam na niego zła, ale moja dłoń spotkała się z jego niemałymi zębiskami w powietrzu. Miały zatopić się na patyku, a zamiast patyka - napotkały moją dłoń. To był ułamek sekundy.
I w tym wszystkim - Ja - z moimi emocjami, świeżym bólem w sercu, ciałem na granicy wytrzymałości — i nagle krew, panika, szok. W miejscu, gdzie miała być radość i spokój. Pomyślałam tylko:
„Nie… to się nie dzieje.”
Starałam się utrzymać oddech. Nie zemdleć. Zostać przytomna — fizycznie i emocjonalnie. Udało mi się napisać do Rafiego. Wysiadł z autobusu na najbliższym przystanku, jak stał, i pobiegł z powrotem na wybieg. Kiedy dotarł, pomógł mi wrócić do domu, zadbał o wszystko. Został ze mną cały dzień. Byłam wdzięczna, ale też… wstrząśnięta. Nie sądziłam, że tak wiele trudnych sytuacji może nawarstwiać się jedna po drugiej, dotykając tak różnych obszarów mojego życia — zdrowia, emocji, relacji, codzienności, nawet rzeczy tak banalnych jak zakupy czy spacer. Czułam się, jakby wszechświat wysyłał niekończące się fale zdarzeń. Jakby testował moje granice.
Ale przeszłam przez to.
A kiedy już myślałam, że ta fala absurdów mija… pojawiła się kolejna sytuacja. Z Rafim zamówiliśmy paczkę z płynami do prania i płukania — żeby właśnie nie dźwigać ciężkich rzeczy ze sklepu.
Paczka przyszła cała zalana, brudna, pognieciona, praktycznie rozwalona. Zgłosiłam reklamację... i niech nikogo to nie dziwi - bo mnie już nie - została odrzucona. W pewnym momencie pomyślałam: „Czy to naprawdę jeszcze przypadek?” Czułam się zmęczona, poruszona, jakby świat testował mnie falą mikro-absurdów. Ale z końcem sierpnia wszystko zaczęło się uspokajać. Zdobyłam oddech. Ciało zwolniło. Emocje znalazły swoje miejsce.
Mogłam skupić się na przygotowaniach do nowego roku szkolnego mojej córki, na planowaniu urodzin ukochanego… i na odnalezieniu równowagi.
Zrozumiałam wtedy coś bardzo ważnego: Ten trudny czas był mi potrzebny. Po to, żebym nauczyła się odpuszczać ciężary, prosić o pomoc, wybierać lżej. A przede wszystkim — zobaczyć, że jestem silna jak nigdy wcześniej.
Dałam radę.
I z podniesioną głową kroczę dalej.
Życie nie zawsze pyta, czy jesteśmy gotowi na lekcje. Czasem zabiera nas w wir zdarzeń, których nie rozumiemy — aż do momentu, w którym zaczynamy widzieć sens.
Ten czas nauczył mnie, że:
✨ siła nie polega na tym, że nic nas nie łamie, tylko na tym, że podnosimy się mimo wszystko.
Nauczył mnie łagodności wobec siebie. Słuchania ciała. Zatrzymywania się, kiedy ono mówi „dość”. Odpuszczania tego, co można odpuścić. I przede wszystkim wiary, że to, co jest dla nas — nie minie.
A jeśli droga staje się stroma, to nie dlatego, że ktoś lub coś chce nas ukarać. Tylko dlatego, że mamy zobaczyć, jak bardzo jesteśmy już gotowi, aby iść wyżej.
Przetrwałam ten czas. Z czułością. Ze świadomością. Z otwartym sercem.
A najważniejsze, co zrozumiałam to to, że...
👉 Nie wszystko w życiu kontroluję, ale wszystko mogę przeżyć w zgodzie ze sobą.
I to jest prawdziwa siła.
~ całuję, Klaudia
Wyszyńskiego 45
Wodzisław Śląski, 44-300